sobota, 4 października 2014

Przychodzimy, odchodzimy, leciuteńko, na paluszkach...

       Wahałam sie i nadal sie waham czy pisac. Ale chociaż teoretycznie - to właśnie tu jestem anonimowa, moge wylac swoje żale, wypłakac sie za pomocą słów, wyrzygac (przepraszam!) te wszystkie emocje! Te kilka osób, które przeczytają a znają mnie osobiście - nie powinny miec chyba z tym problemu.
     Nie radze sobie. Ten czas ostatnio był okropny. W tak krótkim czasie tak wiele sie stało... Tak jak wspominałam - nie miałam możliwosci przejsc tego czasu tak jak powinnam.
    Ostatnio zblizyliśmy sie do siebie, jakby zainteresował sie co u mnie, czesto dzwonił, pytał jak w nowej pracy, chciał dac mi pieniadze na kurs, który musiałam zrobic by zacząc tą prace. A mija dwa miesiace i nie ma juz Go...
Żle sie czuł, nakrzyczałam na niego, że leczenie ziółkami to chyba jakas kpina. Jak nie On - zgodził sie ze mną i nastepnego dnia poszedł do lekarza. Choc pewnie nawet gdyby trafił tam wcześniej nic by to nie zmieniło. Wiek, chore serce, cukrzyca...
Położyli Go do szpitala i zrobili serie badań. Wyniki miały byc za dwa tygodnie. Zadzwonił do mnie, że podejrzewają raka. Jechałam autobusem i tak strasznie płakałam. Ale wytłumaczyłam sobie, że to dopiero przypuszczenie, że może sie mylą. Jakis splot przedziwnych zdazen sprawił, że o wynikach wiedziała moja siostra, bo jej powiedział, mnie dalej mówił, że czeka. Nie wiem, nie rozumiem, czy nie chciał mi mówic, czy chciał mnie chronic? Siostra myślała, że wiem, dzwoniłyśmy do siebie codziennie. Nie padły te słowa bo ona wiedziała, że codzien do Niego dzwonie i była pewna, że WIEM. A ja jeszcze ponad tydzien "czekałam na wyniki". I znów zadzwoniłam, ledwie mogłam sie z Nim dogadac, mówił tak jakby nie miał siły, głos zmieniony, jakby wysiłkiem było każde słowo. Dalej twierdził, że wyniki za dwa dni. Poprosiłam, żeby podał mi do telefonu mojego przyrodniego brata. I to on powiedział, że już od kilku dni wiadomo, że to rak żołądka i lekarze już nic nie bedą z tym robic... Usłyszałam, że powinnam przyjechac bo jest juz bardzo źle i żebym sie nie przestraszyła Jego wyglądem. Pojechałyśmy nastepnego dnia z siostrą. Nie da sie opisac tego co zobaczyłyśmy... Nie da...
To była sobota, w nastepny wtorek zmarł. Spokojnie, we śnie, jeszcze bez bólu...
A później był pogrzeb. I to obecna żona wraz z dziecmi siedziała za trumną. O Nas nikt nie wspominał. Z kondolencjami doszło do Nas może 5 osób... Osoby te kojarzyły Nas z Jego poprzedniego życia.
W takiej chwili gdy umiera - jakby niepatrzec najbliższa Ci osoba - Twój ojciec - a Ty jakby nieistniejesz dla ludzi, którzy przyszli Go pożegnac. To tak strasznie boli...!!!
    I teraz już nic nie da sie zmienic, nie da sie wrócic do pewnych spraw, rozmów...
    Tkwie w środku rozmowy, która nagle sie urwała...

:(

 Piosenka prawie idealna...